Kiedyś na szydełku dłubałam tylko nieduże serwetki, wielkie obrusy i malutkie podkładki pod filiżanki, wszystko drobnym szydełkiem, nićmi w kolorze białym albo kawy z mlekiem.
I w tamtych czasach, tak przy okazji, zakupiłam jeden motek turkusowej włóczki.
Wtedy próbowałam wyszydełkować moje pierwsze mitenki, ale skończyło się na jednej sztuce, druga do pary nigdy nie powstała, włóczka poszła w kąt i została na długo zapomniana.
Ostatnio przegrzebując zapasy włóczkowe natknęła się właśnie na ten śliczny motek,
a co z reszty motka?
Pomysł podsunął mi ażurowy szal-komin robiony na drutach,
który wpadł mi w ręce w pewnym sklepie.
Skoro mam już ocieplacze na dłonie,
a nadchodzącą jesień czuć już w powietrzu,
to czas też pomyśleć o ociepleniu szyi :-)
Wzór już wybrany, pierwsze parę rzędów wydłubane wczoraj wieczorem.
I nie ma już odwrotu, bo nie wspomniałam o tym wcześniej,
włóczka śliczna ale piekielnie delikatna i dodatek chyba moheru (niestety po etykiecie nie ma już śladu) sprawia,
że raz wydziergany kawałek ciężko spruć,
odstające pojedyncze "włoski" plątają się i czepiają,
a prucie zawsze się kończy wielką plątaniną, supełkami a w efekcie zerwaniem nici.
A przy okazji chwalę się nowymi nabytkami: drewniane skrzynki z odzysku.
Nie będę ich na razie szczególnie odnawiać,
wczoraj zostały wyczyszczone tylko wodą, teraz schną na tarasie.
Wieczorem powędrują do "nowego" pokoiku na piętrze, który powoli urządzam.
Tam będą zimować służąc jako przechowalnie włóczek, gazet itp.
Wiosną wrócą najprawdopodobniej do ogrodu.